Przyszedł 20 września, niedziela, Berlin. Pobudka o szóstej rano, dwie kanapki z dżemem od Babci Rysia i rozpoczął się kolejny etap przygody z maratonem. Tym razem plan był mocny: zejść poniżej 3 godzin i 30 minut. Forma była dosyć dobra, choć wątpliwości też były. Ahh, te mięśnie ...
Więc podroż na start, metro było wręcz pełne od biegaczy. To fantastyczne uczucie. Andrenalina wylewa się uszami. Wagon pulsuje. A to dopiero początek! Byłem umówiony z kolegami z pracy na pamiątkowe zdjęcie pod Bramą brandenburska, ale się spóźniłem. Nikogo już nie było. Byłem sam, jak prawdziwy maratończyk. Oddałem worek z ręcznikiem i ubraniami i poszedłem do swojego sektora E (czas 3.15 3.30). Przede mną i za mną tysiące ludzi. Zbliża się dziewiąta rano. Odliczane są ostatnie sekundy. Pada starzał i wypuszczone zostaje kilka setek żółtych balonów. Tłum rusza.
Po pięciu kilometrach, spotykam Antje, która mówi ze kilka kroków przed nami jest Godfryd, który pobiegł tam mnie szukać, bo chce biec ze mną na 3.30. Biegnę szukać Gotfryda. Po jakiś dwudziestu minutach to Godfryd mnie znajduje i zaczynamy biec razem. Tempo 4;50min/km.
Biegnie się fajne, 10 km w 47 minut. Jest dobrze, według planu. Na czternastym kilometrze zjadam drugi żel, a Godfryd mnie zostawia, bo idzie się wysikać. Biegnę swoim tempem. Po około 10 minutach Godfryd wraca. Troszkę zwalniamy by mógł złapać oddech. Zbliżamy się do 21km. Za nami 104 minuty biegu. Mamy dobry czas.
Na poboczu tłumy ludzi dopingują, zauważa mnie Hanner, a ja zauważam Eryka.
Zaczyna się maraton, nie będzie łatwo, ale kontynuujemy naszym 4:50. Tak idzie do 25 km. Czuje jak nogi twardnieją i robią się ciężkie, zostaje za Gotfrydem. ... i siada psychika. Pojawiają się krótkie skurcze w łydkach i udach. Losowo. Wiem że muszę zwolnic. Proszę Gotfryda żeby mnie zostawił i dalej biegł sam. Fajnie że posłuchał. Pewnie z jego doświadczeniem biegacza wystarczyło jedno spojrzenie, by podjąć decyzje. Ale dla mnie walka się toczy dalej. Jak to rozplanować. Wiem, że 3:30 to już historia na 2010, ale co można jeszcze zrobić w 2009.
Pojawia się myśl, otóż tym razem mój numer startowy to 22561 , więc jest już plan, No cóż czasu mam sporo, tylko czy starczy mi sił i czy moje nogi będą mnie słuchały. Jest 30 kilometr , mam 2:28 minut. Podczas ostatnich dwóch maranów te ostatnie 12 km, zabierało mi 80 minut. Walczę jak Predator. Jest 35km mam czas 2:56, mijam Potsdamer Platz. Wiem, że gdzieś tutaj stoi Joasia z Jankiem. Chce się wyć. Łydki i uda betonieją i chce mi je rozsadzić. Widzę już punkt gdzie zacznę maszerować. Najpierw 100 metrów w marszu i znowu bieg. Nie, tak nie da rady, znów marsz. Skreślam kolejne kilometry. Mijam 40, jest czas 3:31.
Te dwa kilometry i 195 metrow zabrały mi 15 minut. Gdzieś po drodze zapomniałem o swoich cyferkach i okazało się za na metę spóźniłem się o 68 sekund. No cóż z czasem 3:46:44 ukończyłem swój pierwszy Berliński maraton. Cóż to była za walka, jaki doping publiczności. Chyba nie było odcinka dłuższego niż 100 metrów, żeby ktoś nie wspierał biegnących. Milion ludzi wspierało 40 tysięcy biegaczy. Niesamowite przeżycie, wpaniała pogoda i następny medal. I mam już plan na 18 kwiecień 2010, ale narazie odpoczynek, relaks, chill out. A może jednak spróbować 3:30 jeszcze w tym roku, 19 października jest Amsterdam?